— Darku, na Jasnej Górze, w czasie kongresu Odnowy w Duchu Świętym powiedziałeś,
że pochodzisz z rodziny niewierzącej, ale twoi rodzice są ludźmi bardzo prawymi. Czy pamiętasz
jakieś wydarzenie z dzieciństwa, które spowodowało, że zainteresowałeś się Bogiem.
— Byłem kiedyś w Kijowie. Pamiętam, że był tam pop, batiuszka,
który wchodzącym do kościoła rozdawał słodki ryż. Ja wówczas wszedłem, dostałem
łyżkę słodkiego ryżu, nie wiem, na czym to polegało i czego było to symbolem,
ale wiem, że bardzo mi się to spodobało. Było to w Ławrze Peczerskiej. Bardzo
mnie to wszystko fascynowało. Kościół wówczas był dla mnie czymś zupełnie
obcym. Byłem kilka razy w kościele i zawsze, gdy patrzyłem na krzyż, myślałem:
„Jak to jest możliwe, że Bóg wszechmogący dał się tak upodlić?” Skoro był wszechmogący, to mógł to wszystko załatwić jednym skinieniem palca.
Była to dla mnie sprzeczność.
— Rodzice rozmawiali z tobą o Bogu?
— Nie, nie rozmawialiśmy o religii. Rodzice nigdy jednak nie
przeszkadzali mi w moim rozwoju duchowym.
— Chodziłeś na religię?
— Nie, nigdy nie chodziłem. Chrzest przyjąłem jako dorosły
człowiek, dwa lata temu.
— Jak poznałeś Boga?
— To długa historia. Gdy byłem nastolatkiem, zauważyłem, że
rzeczywistość wokół mnie nie opisuje do końca świata, wiedziałem, że musi być
coś więcej. Odczuwałem w sercu wielką pustkę. Starałem się ją w desperacki
sposób zapełnić. Pierwszą sprawą było to, że ja po prostu pochłaniałem książki.
Przeczytałem mnóstwo książek na różne tematy, trochę filozofii, trochę Vonneguta.
Lubiłem takie cyniczne, nihilistyczne myślenie, sprytnie opisujące świat. Vonnegut
twierdzi, że wszystkie sprawy, jak np. miłość, są wynikiem jedynie procesów
chemicznych w mózgu. Jest coś takiego jak syndrom babci — jeśli obumrze ci
jakaś komórka w mózgu, to automatycznie zapominasz o swojej babci (śmiech). Potem
zaciekawiły mnie bardzo różne filozofie i religie Wschodu. Było to dla mnie
tożsame z jakimś rozwojem moralnym — nie musiałeś się na siłę zmieniać, ale to,
co było ci potrzebne do osiągnięcia pełni sił, mogłeś sobie wyćwiczyć za pomocą
określonych reguł, recept i było podobno lepiej. Doświadczyłem tu mocno, że Pan
Bóg może korzystać z czyichś wad, braków. Ja byłem wówczas człowiekiem
bardzo...
— Leniwym...(śmiech)
— Nie tyle leniwym, co wówczas rozkojarzonym. To nie
pozwoliło mi wciągnąć się mocniej w medytacje. Teraz widzę w tym palec Boży.
Pewnego dnia zapukali do mnie Świadkowie Jehowy i zaproponowali mi kurs
biblijny. Tu też Pan Bóg obrócił zło w dobro, bo dzięki temu kursowi poznałem
całkiem nieźle Pismo Święte. Mylna była tylko interpretacja. Potem, po
nawróceniu, znałem na pamięć całe cytaty. Świadkowie Jehowy od początku zaczęli
wpajać mi nienawiść do Kościoła katolickiego, do księży — twierdzili, że jest
to Babilon, fałszywa religia. Mówili nieprawdę o krzyżu...
— W jaki sposób?
— Twierdzili, że Jezus umarł na palu, a krzyż według nich był pogańską sprawą ?
znakiem słońca, wymyślonym przez Konstantyna Wielkiego. Ja nie miałem wtedy
żadnego przygotowania — przyjąłem to nawet. Odrzuciła mnie od tego sposobu
myślenia pewna hierarchiczność — zostałem zaproszony na taką pamiątkę śmierci
Jezusa. Tam był taki moment, że zaczął krążyć kielich z Krwią Chrystusa — oni
traktują to jedynie symbolicznie. Ci, którzy byli godni, mieli go wziąć do
ręki i wypić. Zobaczyłem, że wszyscy go tylko brali do ręki, patrzyli na niego
i podawali dalej. A było tam prawie sto osób! Okazało się, że nikt nie był
godny. Do mnie też doszedł kielich, ale zobaczyłem, że nikt nie pije i podałem
dalej (śmiech). Po spotkaniu pytam: „Dlaczego nikt z was nie pił?” „Bo
nikt nie był godny”. Pomyślałem: „Pewnie godni są jedynie Amerykanie na
Brookłynie, a z Polaków nikt”. Odrzuciłem to jako imperializm amerykański (śmiech).
— Darku, mówiłeś, że Świadkowie Jehowy wpajali ci nienawiść do księży
katolickich. Czy była w tobie jakaś niechęć do Kościoła?
— Nie, bo moi rodzice nigdy mnie nie uczyli nienawiści. Księża byli mi zupełnie obojętni. Dopiero gdy
poznałem punk rocka i wszystkie anarchistyczno—lewackie poglądy, Kościół stał
się dla mnie martwą instytucją.
— Jak zostałeś załogantem?
— Pamiętam, że nie załapałem się na pierwszy punkowy festiwal
w Polsce w 1980 roku. Było to w Nowym Dworze, grał Kryzys. Kolega mnie
namawiał, ale nie pojechałem. Słuchałem wówczas muzyki ska, bardzo mi się to
podobało. Dzięki temu poznałem Xennę i inne załogi. Spodobało mi się to bardzo
i zacząłem oscylować w kierunku punk rocka. Ci, którzy słuchali ska i punk
rocka, byli wtedy jedną załogą.
— Co było chwytliwego w ideologii punk rocka, że od
początku ci się spodobała?
— Widziałem zakłamanie, rozbieżność między tym, co się oficjalnie mówiło, co mówiło
dorosłe pokolenie (w tym moi rodzice, szkoła) a rzeczywistością. Nagle znalazłem coś,
co mi w bardzo prosty sposób tłumaczyło świat. I co mnie bardzo podbudowało: ja,
jako anarchista byłem kimś szczególnym, miałem jakąś misję, a całe społeczeństwo
było dla mnie masą niewolników sterowanych przez jakiś kłamliwy, znienawidzony
system. Poza systemem byliśmy tylko my. Byłem wtedy w opozycji wobec wszystkich
instytucji, jak wojsko, państwo, Kościół.
Była wtedy taka propaganda, że Kościół manipuluje ludźmi dla swych celów, by uczynić
ich posłusznymi. Taki prymitywny slogan: Kościół, żeby ludzie nie szemrali, że
sa biedni, obiecuje im, że po śmierci Pan Bóg im wszystko wyrówna. Punkowcy
tłumaczyli to jako zniewolenie — manipulację, by utrzymać w kościołach ludzi.
Ja tego nie rozumiałem, ale przyjąłem to za dobrą monetę — wydawała mi się ona
najbardziej uczciwa, realna. Później, gdy zacząłem poznawać bliżej reggae,
śpiewałem tak jak Bob Marley piosenkę o tym, że kiedy krytykujesz kogoś i
wytykasz palcem, to pozostałe palce pokazują ciebie. Dochodziło do mnie
pomalutku to, że jeśli chcę zmienić świat, muszę zacząć od siebie.
W 1988 roku do Jarocina przyjechała kapela No Longer Music. Była to niesamowita
historia... Rok wcześniej telewizja BBC nakręciła film na temat sceny niezależnej
w Polsce. Były tam wypowiedzi różnych muzyków, a bohaterem całości był Paweł
Gumola —„Guma”, z którym grałem w zespole Moskwa. Okazało się, że David —
lider zespołu No Longer Music oglądał ten film w Amsterdamie i Duch Święty
powiedział mu, żeby przyjechał z kapelą do Polski. Gdy słuchał mnie, „Gumy” i
innych muzyków, poczuł, że musi tam pojechać. Rok później był w Jarocinie.
— Zakładam, że rozmawiałeś z Davidem o tym wydarzeniu... Czy pamiętasz, co
uderzyło go szczególnie w waszych wypowiedziach?
— Uderzyła go szczególnie taka totalna beznadziejność, olbrzymia frustracja.
Widział, że my czegoś szukamy, że pragniemy prawdy, ale wciąż błądzimy jak
małe, zagubione we mgle dzieci.
— Jednym słowem: hasło „No future” miałeś wypisane na
twarzy...
— Tak (śmiech). Rok później David przyjechał do Jarocina.
Był to okres, kiedy nie można było w Polsce słuchać amerykańskiej muzyki.
Wiesz, jeden z takich idiotyzmów komunizmu: Reagan powiedział coś na Jaruzela i
w Polsce zapanowało embargo na amerykańską sztukę (śmiech). W momencie,
gdy No Longer Music wchodził na scenę, nagle pojawili się milicjanci i kazali
im zejść ze sceny. Okazało się jednak, że miejscowy proboszcz zgodził się, żeby
mogli zagrać na terenie kościoła. Jaka reklama mogła być dla młodych ludzi
lepsza niż zakazany zespół z Ameryki?
Na koncert przyszło bardzo dużo osób. Ja też poszedłem. Zobaczyłem
kilku „misiów” w skórach, wyglądających bardzo ostro, którzy grali fajną,
ostrą muzykę. Uderzyło mnie to, że między utworami David opowiadał o Jezusie.
Mówię: „Kurczę, co on mówi? Taka fajna muzyka, a ten tu wyjeżdża z takimi
dziwnymi hasłami, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością”. Początkowo
byłem nastawiony „anty”, ale gdy dłużej stałem na tym koncercie, spostrzegłem,
że w oczach mam łzy. David powiedział, by ci, którzy usłyszeli w sercach głos
Jezusa, wyszli z tłumu i pomodlili się. Wyszedłem z innymi. To było takie
spontaniczne. Trochę ludzi patrzyło się na to, trochę się z tego śmiało. Ja
nie słyszałem tego — poszedłem i po raz pierwszy przyjąłem Jezusa do swojego
serca i przyrzekłem, że przez całe życie będę za Nim szedł. Ale wyjechałem z
Jarocina i zapomniałem o tym. Nie miałem żadnego oparcia w Kościele. Byłem
zresztą wtedy na takim etapie: „Chrystus tak — Kościół nie”. Nie mogłem strawić
samej instytucji.
Do Polski przyszedł powoli cały Śmietnik Zachodu: przede wszystkim narkotyki.
Mocno weszło w to całe środowisko muzyczne. Teraz z perspektywy czasu widzę
jedno: gdy w Warszawie powstawały pierwsze puby, to dealerzy narkotyków mieli
taki patent: dawali na wszystkich imprezach amfetaminę, haszysz za darmo.
Każdy mógł sobie coś wziąć. Teraz widzę, jak wiele osób się w to wciągnęło,
właściwie całe środowisko zostało w to wciągnięte. Od pewnego momentu dealerzy
zaczęli brać za to pieniądze i w taki perfidny sposób uzależnili mnóstwo osób.
Zmarło wielu moich znajomych, członków zespołów, artystów.
— Jaki był twój pierwszy kontakt z narkotykami. Czy wziąłeś z
ciekawości, czy był to element jakiegoś duchowego poszukiwania? Twierdziło się
przecież, że narkotyki otwierają umysł...
— To było to, dokładnie. Mnie narkotyki interesowały jedynie z
punktu widzenia poznawczego. Czułem zawsze wstręt do kompotu, do rzeczy, które
wiązały się ze strzykawką. Wiele osób obiecywało mi, że gdy zacznę
eksperymentować z grzybkami halucynogennymi, z LSD, to wtedy otworzę swój
umysł. Ktoś powiedział kiedyś, że człowiek wykorzystuje jedynie 9% kory mózgowej,
a po LSD prawie 80% (śmiech).
— A po heroinie 125% normy (śmiech)...
— Zacząłem eksperymentować z LSD, z grzybkami, z amfetaminą, która była
dla mnie takim „napędzaczem”. Dużo wcześniej była jeszcze marihuana, związana
z ideologią rasta. Trawa była czymś nieodzownym w moim życiu. Paliłem dzień w
dzień przez dziewięć lat.
— Wiele osób twierdzi, że nie są narkomanami, ale palą
trawę, bo nie wywołuje żadnych uzależnień. Jakie są twoje doświadczenia?
— Może i nie wywołuje uzależnień fizycznych, ale gdy przestałem
palić, zauważyłem jedną rzecz: żeby cokolwiek przeżyć, musiałem zapalić. By
posłuchać muzyki, oglądnąć wschód słońca, by przeżyć cokolwiek, musiałem
zapalić. Nie mogłem normalnie posłuchać sobie muzyki — musiał być „dymek”. Było
to nieodzowne. Gdy przestałem palić, z wieloma moimi znajomymi straciłem
często temat do rozmowy. Było to zawsze tak: „Masz trawę?”, „Trzeba by było
załatwić trochę stuffu” itp. Połowa dnia kręciła się wokół tego (śmiech).
Troszkę przesadzam (śmiech). Prawdą jest jednak to, że marihuana jest
dla wielu młodych ludzi pomostem do narkotyków ciężkich. Ja tego, dzięki Bogu,
nigdy nie odczułem, ale wielu moim znajomym trawa przestała wystarczać i
sięgali po coś mocniejszego. Zaczynały się dużo gorsze sprawy...
— Byłeś uzależniony? Możesz powiedzieć, że marihuana cię opętała?
— Może nie opętała, nie byłem nigdy zniewolony... Traktowałem
ją jak zwykłe papierosy, było to dla mnie bardzo ważne.
— Mówiłeś o trawie, o grzybkach. Brałeś coś twardszego?
— Raz tylko wypiłem makiwarę — wywar z makowin, ale po tym
zaczęło mnie tak wszystko swędzieć, że nigdy więcej nie brałem niczego
podobnego (śmiech). Bardzo mnie to zniechęciło... Zawsze miałem obrzydzenie
do strzykawek, nie groziło mi więc wciągnięcie się w „kompot”. Nigdy nie
byłem w stanie uzależnienia. Nie musiałem nigdy od czegoś uciekać, o czymś na
siłę zapomnieć. Wydawało mi się raczej, że jestem czysty, wiedziałem, czego
chcę. Czułem się lepszy. Nigdy nie twierdziłem, że jestem jakimś narkomanem —
uważałem często, że jestem bardziej trzeźwy od tych, którzy nie palą.
— Jak zaczął się twój kontakt z muzyką? Jesteś facetem, który
ma żonę, dzieci. Czy muzyka jest jedynym źrodkiem utrzymania waszej rodziny?
Jednym z podstawowych założeń ludzi wywodzących się ze środowiska muzyki
niezależnej jest to, że muzyka nie stanowi dla nich źródła utrzymania.
— Nigdy nie byłem w środowisku hardcorowym. Zawsze uważałem się
za muzyka niekomercyjnego, ale gadanie o tym, że ktoś nie chce grać za
pieniądze, traktowałem jako obłudę. Widziałem wiele kapel niezależnych, które
zmieniały sposób widzenia świata po tym, jak dostały propozycję nagrań w dużych
firmach. Jedynym kryterium dla mnie było zawsze sumienie. Nigdy nie robiłem
muzyki na zamówienie, na zawołanie.
— Od czego się zaczęło?
— Już w szkole podstawowej...
—.. .mama kupiła ci organki (śmiech).
— Nie, gdy byłem w podstawówce, mama wysłała mnie na
lekcję gry na mandolinie (śmiech). Była to dla mnie katorga. Przez okno
widziałem, jak moi koledzy grali w piłkę, a ja musiałem grać jakieś „Barony
Cygańskie”, których nienawidziłem. Był to nieudany start w muzykę (śmiech).
W szóstej, siódmej klasie kolega puścił mi Black Sabbath. Wymiękłem — kumpel
miał dobry sprzęt... Powiedziałem: to jest moja muzyka! Wtedy założyłem
pierwszy zespół, rodzice kupili mi gitarę, zacząłem grać. Nauczyłem się grać
„Dom Wschodzącego Słońca” Animalsów i na wszystkich wyjazdach, ogniskach można było
błyszczeć w towarzystwie (śmiech).
Potem założyłem swój pierwszy zespół: Ultraviolet. Była to kapela
grająca ska. Zetknąłem się ze sceną „Remontu”, poznałem poszczególne kapele.
Wtedy przyszła wielka miłość do reggae, która trwa do dzisiaj. Pojawił się
zespół Kultura. Potem z Robertem Brylewskim połączyliśmy dwie kapele: moją
Kulturę i jego Izrael. Powstał Izrael — Kultura. Zaczęliśmy grać w Jarocinie.
Grałem na wszystkich koncertach w Jarocinie, opuściłem chyba tylko dwa
festiwale. Grałem co roku. W 1986 roku zacząłem grać z „Gumą” w Moskwie.
Izrael — Kultura przekształcił się w Izrael. Potem przyszła Armia, HOUK. Przez
chwilę miałem krótki romans z Czad Komando TILT — razem z Gogiem i Franzem
nagrałem singla dla radia.
Pojechałem z nimi na słynną trasę do ZSRR, która zakończyła się
tym, że Gogo po powrocie ucałował niczym papież polską ziemię na lotnisku,
kiedy nam się udało wrócić. Okazało się, że tylko my nie byliśmy poinformowani,
że jest to wyjazd czysto handlowy. Nie miało być żadnych koncertów.
Organizowało to ZSMP. Wszyscy pojechali zarobić, a my z gitarami, wzmacniaczami
(śmiech). Już po tygodniu nie mieliśmy co jeść, zaczęliśmy sprzedawać
swoje rzeczy. Nie mogliśmy stamtąd wyjechać, bo byliśmy na wspólnej liście z
całą załogą, a oni mieli jeszcze dużo spraw do załatwienia. Udało się to załatwić
przez polską ambasadę, która kupiła nam bilety.
— Mówiłeś, że zacząłeś grać reggae. Rastamani to ludzie
religijni: śpiewają o Bogu, o pokoju, o miłości...
— No tak, oczywiście (śmiech)... Na pewno był to
pierwszy kontakt z Biblią, odkryłem Pismo Święte. Zrozumiałem, że cały Stary
Testament mówi też o Jezusie, który ma przyjść. Zobaczyłem, że Bob Marley większość
tekstów opierał na Biblii. Z Izraelem graliśmy psalmy. Nie mieliśmy jednak
żadnego oparcia i nie wytrwaliśmy w tym. Zaczęły się narkotyki.
— Samo czytanie Biblii nie wystarczy?
— Nie wystarczy do tego, by wytrwać. Przyszedł czas dragów i
innych mocnych rzeczy. Myślę, że był w tym też palec Boży, bo w tym
czasie poznałem Elę i zakochałem się bez pamięci. Odsunąłem się przez to od
tego świata i to uratowało mnie przed głębszym wejściem w narkotyki. Dla mnie
istniała tylko Ela. Potem, gdy w 1990 roku urodziła się Kasia, nie miałem już
czasu, by chodzić na nocne imprezy. Widzę, że Ela była darem z nieba. Żyliśmy
jakiś czas bez sakramentu (byłem przeciwny, by brać kościelny ślub). Pismo
Święte mówi, że małżeństwo uświęca dzieci. A ja się łudziłem, że to w mojej
sytuacji wystarczy.
— Ile macie takich uświęceń?
— Trójkę (śmiech).
— Opowiedz o najgorszej przygodzie z narkotykami, która ci się
kiedykolwiek przydarzyła.
— Kiedy mi się wydawało, że przygodę z narkotykami mam już za
sobą, umarł mój najlepszy przyjaciel. Ja dalej paliłem marihuanę. Przywiozłem
ze Stanów nasiona i wyhodowałem na działce u mojej mamy plantację, która była
słynna w całej Warszawie. Miałem wtedy najwięcej przyjaciół w życiu (śmiech).
Przez dwa tygodnie chodziłem kompletnie zamulony marihuaną. Gdy umarł mój
przyjaciel — Bartek, przyszedł do mnie mój kolega i przyniósł LSD w
kryształkach — LSD 25 — najmocniejsze z wszystkich. Ten kumpel leczył się
psychiatrycznie i poczułem, że lepiej byłoby, gdyby on tego nie zjadł. Dlatego
wyrwałem mu to z ręki i zjadłem wszystkie. Nie wiem, ile tego było — sześć,
siedem. Zaczęło się piekło. Pierwszy raz dotknąłem piekła — nie jest to
metafora.
Okazało się, że te tabletki LSD były przywiezione przez jakichś
buddyjskich mnichów i solidnie „omantrowane”. Total. Nie wiem, jak to jest
możliwe, ale doświadczyłem tego, że gdy zjadłem te tabletki, to ściągnąłem na
siebie wszystkie te „omantrowane” złe duchy. Doświadczyłem piekła. Zmieniłem
się w jakiegoś Frankensteina, z oczu wystrzeliły mi snopy światła, zamiast
swego odbicia w lustrze widziałem jakiegoś robota. To bardzo długo trwało.
Poczułem, że zaczęły we mnie wstępować jakieś obce siły. Czułem się tak silny,
że mógłbym wyrwać ten kaloryfer. Były dziwne sytuacje: wszedł do mnie koleś,
stanął w drzwiach, a ja do niego mówię: „Nie zrobię tego, o co prosisz”. On
totalnie zaskoczony: „A skąd wiesz, o co chcę cię poprosić”. Miałem jakiś dar
jasnowidzenia, telepatii. Koleś siadł, a ja zacząłem mu opowiadać jakieś wizje
o końcu świata. On otworzył usta ze zdziwienia i wydusił: „Mów, mów
wszystko!” Poczułem, że zaatakowały mnie złe moce.
Byłem wcześniej — gdy za komuny uciekałem przed wojskiem — w
szpitalu psychiatrycznym. By nie iść do wojska, udawałem świra. Zobaczyłem
wtedy ludzi chorych na schizofrenię, przeżywających straszne lęki. Widziałem,
jaka to jest straszna choroba. Widziałem takie sceny: korytarzem biegł jakiś
koleś, wpadał do kibla, chował się za muszlę klozetową i krzyczał: aaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Potworne rzeczy. Gdy zażyłem narkotyk i te złe siły zaczęły we mnie działać,
dostrzegłem, że ja mam te same objawy. Ja — twardziel i kozak zacząłem się
potwornie bać, sparaliżował mnie jakiś paniczny lęk.
Miałem jasną świadomość — nikt nie jest mi w stanie pomóc.
Wiedziałem jedno: albo umrę, albo zwariuję. Wtedy też po raz pierwszy odczułem,
że mam duszę. Gdyby ktoś podszedł do mnie i zaczął mi grozić pistoletem, to
zacząłbym się śmiać. Czułem, że stawką nie jest moje ciało, ale moja dusza, że
te siły chcą zabić moją duszę. Kiedyś, gdy byłem w Berlinie, widziałem takich
nocnych „zombie”, którzy po narkotykach, po LSD chodzą z niewidzącymi,
szklanymi oczyma zupełnie jak zombie. Widziałem, że są to ludzie zupełnie
opętani narkotykami i że mogę podzielić ich los: albo zwariuję, albo umrę.
I w tym momencie zobaczyłem słowo „Jezus”, które spostrzegłem jak
taki krótki błysk. Chwyciłem się tego jak tonący brzytwy — dosłownie i z głębi
serca zacząłem krzyczeć: „Jezu! Ratuj mnie!” I dosłownie fizycznie odczułem,
jak Jezus podał mi rękę i wyciągnął mnie z tego diabelskiego kręgu. Ten strach
trzymał mnie jeszcze przez kilka dni. Zacząłem ubierać się na biało, w
twarzach innych ludzi widziałem demony. Jak na obrazach widzi się
schizofreników, ludzi opętanych z wielkimi, wybałuszonymi oczyma, tak ja
dostrzegałem innych. Całą noc czytałem wtedy Pismo Święte, bałem się pójść
nawet do ubikacji. Trzymałem w ręku Biblię, nie spałem przez kilka dni. Wtedy
przysiągłem sobie, że już nigdy tego nie zrobię.
Kościół katolicki był dla mnie czymś martwym, nie potrafiłem
tego przyjąć. Wyciągnęli do mnie rękę protestanci. Do Polski przyjechał znów
zespół No Longer Musie i jedna dziewczyna zadzwoniła do mnie, że David, który
mnie zna z zeszłorocznego Jarocina, chciałby, bym pojechał z nimi w trasę. Na
początku nie wiedziałem, co to za David, co to za No Longer Music , ale po
chwili przypomniałem sobie ich koncert przy jarocińskim kościele. Zgodziłem się
na wspólną trasę.
Okazało się, że była to trasa ewangelizacyjna, a mój zespół — HOUK grał rolę takiego
"wabika", by ludzie przyszli na koncerty (śmiech).
W czasie koncertów była mocna katecheza, modlitwa, ludzie oddawali serce Jezusowi.
Bardzo się wtedy tego bałem. David chciał, abym mówił na scenie świadectwo, ale
ja się wykręcałem, uciekałem od tego. Był to 1993 rok. Bracia protestanci
podali mi wtedy rękę. Zacząłem studiować Biblię, wzrastać w wierze.
Kiedyś zadzwonił do mnie Tomek Budzyński. Powiedział, że
zaprasza mnie na czuwanie modlitewne do kościoła Paulinów na warszawskiej
Starówce. Powiedział, że jest to taka Msza połączona z modlitwą o uzdrowienie.
A ja już wcześniej widziałem podobne nabożeństwa w takiej charyzmatycznej
grupie protestantów. Mówię: „No co ty, Tomek, takie rzeczy w Kościele
katolickim, przecież to jest martwy Kościół”. On na to: „Przyjdź, to zobaczysz”.
Miałem tego dnia inne plany, ale nagle zobaczyłem, że wszystko odpadło. To, co
miałem zaplanowane, nie wypaliło. Siedziałem w domu o jedenastej i pomyślałem:
„Kurczę, wszystko wskazuje jednak na to, że pójdę”. Poszedłem. Ty też wtedy byłeś...
— To była ta sama Msza.
— Kurczę, faktycznie! Ta sama Msza!
— Było zimno i padało, pamiętasz? Październikowy,
jesienny wieczór.
— Było strasznie. Poszedłem i... wymiękłem. Zobaczyłem ludzi
radosnych, którzy modlą się podnosząc ręce. Zobaczyłem uzdrowienia, słyszałem
wiele świadectw ludzi, którzy zostali uzdrowieni. Widziałem kobietę, która
została uzdrowiona z paraliżu, widziałem dziewczynę, która otrzymała dar
przebaczenia swemu ojcu, który zgwałcił ją, gdy miała sześć lat. Ja wymiękłem
zupełnie. Nagle usłyszałem proroctwo. Jezus powiedział: „Przestań Mnie szukać
po omacku. Chcesz Mnie chwycić, to możesz zrobić to teraz”. I ja dosłownie
stanąłem, wyciągnąłem ręce i stałem tak chyba z dwadzieścia minut. Nie
wiedziałem, co się dzieje wkoło. Odmówiono nade mną modlitwę o uwolnienie.
Tomek poznał mnie z o. Augustynem. Ten zobaczył mnie i powiedział: „Masz w
sobie ducha Jana Chrzciciela”. Po modlitwie powiedziano mi: „Teraz możesz
prosić Jezusa, o cokolwiek chcesz”. Powiedziałem: „Jezu, chce spojrzeć na
świat Twoimi oczyma”.
I nagle zobaczyłem Matkę Bożą. Nie widziałem Jej fizycznie, ale
oczyma duszy. Trudno to opisać. To jest niesamowite. Ja nie wierzyłem w Maryję,
bo nauczyli mnie tego protestanci. Ona powiedziała: „Synku, to Ja ciebie tutaj
doprowadziłam”. Ja padłem na kolana i powiedziałem: „Mamusiu, a ja myślałem, że
Cię nie ma...” Poczułem od Niej taką niesamowitą miłość. Maryja powiedziała mi,
bym nauczył się modlić na różańcu. Kiedyś kojarzył mi się on tylko ze starymi
babciami, dewotkami. Zawsze mówiłem: „klepać różaniec”, a nie „modlić się na
różańcu”. „Klepanie różańca” było najbardziej bezsensowną czynnością, jaką
znałem (śmiech). Wówczas zostałem ochrzczony w Duchu Świętym, modliłem
się, by otrzymać dar języków.
Kilka dni później jechałem sobie autobusem i powiedziałem
sobie: „Panie Boże, a dlaczego teraz nie miałbym otrzymać tego daru?” I w tym
momencie zacząłem coś bełkotać. Myślę: „Czy to ja mówię, czy nie ja?” Zacząłem
robić takie różne próby (śmiech). Przerywałem co chwilkę, ale nagle
zaczął się taki słowotok, że wszyscy ludzie w autobusie zaczęli się na mnie
patrzyć. Wysiadłem jak najszybciej na pierwszym przystanku, szedłem ulicą i
bardzo głośno śpiewałem językami (śmiech). Zadzwoniłem wtedy do ciebie.
Przyszedłeś do mnie...
— Twoja żona wypadła i krzyczy: „Dziki, wiesz, co się stało?
Darek otrzymał charyzmat języków!” (śmiech). To było coś
niesamowitego, zupełnie jakby z innego świata. Mówię: „Jak to się stało?” Ty
opowiedziałeś, a ja mówię: „Darek, to pokaż, jak to jest!” A ty stanąłeś na
środku pokoju (śmiech) zamilkłeś, podniosłeś ręce i
nagle: „Hajkerelekłetdtujedeajajakłełefuhejd” (śmiech).
A ja tak stałem i koparka mi opadła (śmiech). Poczułem
wielką zazdrość. „Kurka, to on może, a ja nie mogę? Jezu! Ja też tak chcę”. A
ty mówisz: „A nałożyli ci ręce na głowę?” A ja: „Nałożyli!” A ty: „To na pewno
też masz, ale jeszcze nie próbowałeś” (śmiech). Bałem się
trochę, głupio mi było spróbować, ale Ela mówi: „Dziki, spróbuj”.
— I zaczęło się. „Dziki” wyleciał bełkocząc z domu (śmiech).
— Pamiętasz, najważniejszą dla nas rzeczą był wtedy
właśnie dar języków. „Najważniejszy jest dar języków, reszta się nie liczy!” (śmiech).
Pamiętam, że nie było najważniejsze to, by pójść do kościoła na Mszę, ale to,
że przed kręceniem nowego odcinka „Frondy” mogliśmy się spotkać, stanąć w kilka
osób i pośpiewać kilkanaście minut w językach. Dopiero potem odkryliśmy, że nie
języki są tutaj najważniejsze...
Przejdźmy do pytań, to jest przecież wywiad z tobą, ja już
w tej książce swoje powiedziałem: Darku, czy uważasz, że trzeba dotknąć dna, by
wybrać Boga?
— Tak było ze mną. Odkryłem Boga, gdy umierałem. Wtedy doświadczyłem
Jego wielkiej mocy i łaski. To było niesamowite. Opowiem ci o jednej ważnej
rzeczy: następnego dnia, gdy Bóg mnie uratował, podszedłem do tego
malutkiego łóżeczka. Leżała w nim Kasia. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem
tajemnicę Jezusa: Jego moc jest w słabości. Malutka niewinna istotka, moja
Kasia, jest symbolem czystości, ma moc, by zwyciężyć największe siły zła.
Od czasu tego pamiętnego czuwania zaczęła się moja droga.
Odkryłem, że moje miejsce jest w Kościele katolickim. Przyjąłem chrzest,
przyjąłem bierzmowanie, potem małżeństwo. Chrzest w tajemnicy (śmiech).
Pamiętam, że przyszliśmy do proboszcza prosić o pozwolenie na chrzest.
Proboszcz powiedział: „Nie mogę cię ochrzcić, nie ma odpowiednich papierów”.
Ja zacząłem się tłumaczyć, a proboszcz: „Dokumenty są najważniejsze”.
Ja nie wytrzymałem i wypaliłem: „Chyba Jezus jest najważniejszy!” (śmiech).
Dziś bym już tak nie zareagował (śmiech). Proboszcz zamilkł,
popatrzył zdziwiony i pomyślał pewnie: „Co ten gówniarz mi tu opowiada? Ja
żyję z Jezusem trzydzieści lat”. Wydał jednak pozwolenie. Chrzest nastąpił
bardzo szybko: późnym wieczorem, w pustym kościele za Warszawą. Ja
przeczytałem, że królestwo niebieskie zdobywają gwałtownicy i że trzeba
się przeciskać przez wąskie drzwi. No to się przecisnąłem (śmiech).
Gdy wzięliśmy z Elą ślub kościelny, mieliśmy już dwójkę dzieci. W 1995 roku
pojechaliśmy na rekolekcje do Częstochowy i tam doświadczyliśmy wielkiej
mocy Ducha Świętego. Prowadził je ojciec Krzysztof Kowalski. Tam pojawiło
się proroctwo, że będziemy mieli dziecko. Na rekolekcjach byli też Tomek i
Natalia Budzyńscy, którzy prosili właśnie Boga o dziecko. Mówimy z Elą:
„To nie my, to Budzyńscy mają mieć dziecko!” Okazało się, że jednak
my. Dziewięć miesięcy później urodził się Bartuś (śmiech).
Na tych rekolekcjach zostaliśmy z Tomkiem namaszczeni, byśmy
poszli głosić Dobrą Nowinę poprzez muzykę rockową wśród młodych
ludzi. Niedługo po tym wstąpiliśmy do neokatechumenatu. Mówiliśmy: „Nieee!
Nie chcemy do tych smutasów! Tu, w Odnowie, jest odjazd, spontan. A w neo siedzą
same smutasy i się biczują” (śmiech). Okazało się, że było to
dla nas zbawienne. Nigdy bym już nie zamienił drogi neokatechumenalnej na żadną
inną. Wiem, że gdyby nie ona, już kilka razy pewnie „odpadłbym od
wiary”.
Zachwyca mnie liturgia słowa, liturgia Eucharystii. Cały czas
wzrastamy w wierze, mimo że schodzimy w głąb — poznajemy coraz bardziej
swoją grzeszność. Jest to takie odkrywanie kolejnych pokładów — zupełnie
jak w archeologii — nie można koparką dostać się do najgłębszych warstw,
bo zniszczy się całość. To takie odkrywanie łyżeczką warstwy za warstwą.
Dlatego trwa to tak wiele lat. Im bardziej jesteśmy słabi, tym bardziej możemy
oprzeć się na Bogu. Ufam, że wytrwam na tej drodze.
— Powiedziałeś, że Jezus wybrał cię do tego, abyś zaniósł
Dobrą Nowinę młodym ludziom...
— Wielu ludzi uważa muzykę rockową za narzędzie diabła. Kiedyś słyszałem
wypowiedź pewnego teologa, który stwierdził, że jedną z najgorszych rzeczy,
którą zrobił diabeł, jest to, że przywłaszczył sobie muzykę, która od
początku należała do Boga. A przecież muzyka zawsze występowała w
liturgii. Aniołowie w niebie wielbią Boga śpiewem. Cała muzyka ludów
pierwotnych jest muzyką sakralną. Muzyka rockowa może być użyta
przez diabła, bo ten, jako „małpa Pana Boga” zawsze będzie wykrzywiał
Jej obraz. Scena może być ołtarzem, na którym stoi idol — bożek, do którego
młodzież się niemal modli.
— Tak było z tobą?
— Jako muzycy niezależni nie uważaliśmy się nigdy za gwiazdy, ale wiele osób
mogło to tak odebrać Zawsze było w tym dużo pychy. Gdy kiedyś David z No
Longer Musie modlił się i prosił Boga o jakieś słowo dotyczące muzyki
rockowej, otrzymał pewien fragment ze Starego Testamentu. Był to moment, kiedy
król Dawid, który ukrywał się w górach, szedł na wojnę z Filistynami i
nie miał miecza. Kiedy poprosił lewitę o miecz, ten odpowiedział, że Jest
tylko miecz Goliata, którego zabił”. A przecież Goliat jest znakiem diabła,
jego miecz służył do zabijania Ludu Bożego. Dawid wziął ten miecz i powiedział:
„Biorę go, bo jest to najlepszy miecz”. Widzę, że muzyka rockowa jest
takim mieczem Goliata, który Bóg dał w nasze ręce. Muzyka jest chyba
najlepszym „mieczem” dla tych, którzy są wyznawcami rocka. Przez muzykę
można zyskać ich dla Pana Boga.
— Często występuje zarzut, że skoro już nawróciłeś się, powinieneś
grać łagodniej, spokojniej.
— No tak, ale wtedy nie byłoby to autentyczne, bo ja zawsze grałem taką muzykę.
Rzecz rozbija się jednak nie o samą muzykę. Święty Jan pisze, że gdy Pan Bóg
odezwał się: „Oto mój Syn Umiłowany”, to ludzie wkoło myśleli, że
huknął z nieba grom. Skoro Bóg może posługiwać się gromem, to podobnie może
to czynić z mocną muzyką. Grom był przecież o wiele mocniejszy niż milion
wzmacniaczy „Marshalla”.
— Jak twe nawrócenie odebrali koledzy, publiczność?
Czy na koncerty HOUKa zaczęli przychodzić inni ludzie? Czy doświadczyłeś
jakichś ataków agresji?
— Widzę, że moje nawrócenie zostało o wiele gorzej przyjęte
w środowisku muzycznym, w branży, niż wśród ludzi, którzy przychodzą na
koncerty. W branży muzycznej traktują to jako dziwactwo, było trochę ataków
w mediach. Jeden z moich kumpli pisał, że weszliśmy do Kościoła ze względu
na pieniądze, koniunkturalizm. Śmieszny zarzut, bo każdy wie, że u nas te
hasła nie są popularne. Prawie nikt nie mówi publicznie pozytywnie o Bogu i
Kościele, więc jak można mówić o jakiejś modzie?
Jest nas na razie garstka, ale wierzę w to, że Pan to będzie
rozwijał. Na początku rzadko mówiłem publicznie o Jezusie, przecież HOUK
był normalnym zespołem rockowym. Ale zrozumiałem, że muszę być radykalny i
otwarcie opowiadać, że Jezus jest moim Panem. Świetnie obrazuje to biblijna
historia Samsona, której mój przyjaciel, David poświęcił kiedyś całą
katechezę. Samson przegrał dlatego, że jedną nogą stał w świecie, a drugą
przy Bogu...
— Szpagatowa sytuacja (śmiech)
— Tak, dokładnie. Samson swój błąd zrozumiał dopiero
w lochach, w więzieniu i w końcu wygrał. Oddałem Bogu swój strach, całe
takie myślenie: „Co ludzie na to powiedzą?" Pan Bóg kocha tak samo człowieka,
który pracuje na poczcie i tego, który stoi w pierwszym szeregu, ale może
przyjść taki czas, że staniesz i powiesz: „Kurczę, zmarnowałem całe swoje życie!” Zrozumiałem,
że świadectwo nie polega na tym, że ja muszę specjalnie dla Jezusa cierpieć,
ale jest to wielką łaską.
Kiedyś wydawało mi się, że to ja robię coś dla Jezusa — dziś widzę, że jest
odwrotnie. To, że mogę na scenie powiedzieć coś o Jezusie, jest wielkim moim
przywilejem, łaską. Gdybym tego nie wykorzystał, byłbym głupcem. Nie ma
nic gorszego od stwierdzenia, że zmarnowało się życie. Postanowiłem
otwarcie opowiadać o Jezusie. Miałem różne konflikty ze starym składem. Dziś
ludzie, którzy ze mną grają, też nie są chrześcijanami, ale godzą się
na to, że ja publicznie daję świadectwo. Kiedyś chciałem mieć stricte
chrześcijański zespół i kiedy tak siedziałem i myślałem o tym, zadzwonił
Tomik z Ahimsy i powiedział: „My chcemy z tobą grać!” „Ale ja chcę mieć
w kapeli samych chrześcijan!” A on na to: „Wiesz, Darek, my jesteśmy
blisko: nie palimy, nie pijemy, walczymy z narkotykami” (śmiech). Mówię
do niego: „Ale ja głoszę Jezusa ze sceny”, a on na to: „Nie ma
problemu!”. I tak już zostało. Gramy razem. Oni akceptują to, co ja robię,
ja szanuję ich przekonania i sytuacja jest zdrowa.
Kiedyś pamiętam, że graliśmy koncert w Łodzi. Były jakieś przebicia prądu w
mikrofonie i nie mogłem niczego dotknąć, bo zaraz „łapał” mnie prąd.
Obok stała żelazna barierka i zawsze, gdy jej dotknąłem, „dostawałem prądem”
w zęby i odskakiwałem. Nagle zobaczyłem w pierwszym rzędzie chłopaka,
poobwieszanego pentagramami i innymi znakami szatana, który stał z taką
strasznie zawziętą, skrzywioną miną i pokazywał mi ręką znak satanistów.
Ja zupełnie bezwiednie pokazałem znak „V” — zwycięstwa i nasze ręce
zetknęły się. Nagle przeszedł przeze mnie prąd i koleś dostał takiego
kopa, że odskoczył na dwa metry (śmiech). Zobaczyłem w jego oczach
strach połączony z takim niedowierzaniem... (śmiech). Chciałem go
zatrzymać, żeby wytłumaczyć, że to nie Ja, ale nie zdążyłem, tak
szybko uciekł.
— Czym jest dla ciebie radykalizm?
— Zawsze w życiu starałem się być radykalny, była to dla mnie podstawowa
cecha. Teraz widzę, że nie ma większego radykalizmu od tego, który pokazał
Jezus. Dzisiaj bycie punkowcem nie jest żadnym radykalizmem, bo w każdym piśmie
typu „Popcorn i „Bravo" można znaleźć szereg artykułów nawołujących
do tego stylu życia. Pokazane jest na przykład, jak zrobić sobie z włosów
irokeza (śmiech), lansowana jest po prostu jakaś nowa moda. Teraz jest
to jedynie moda. I to już nikogo nie dziwi. A powiedzieć: „Jezus jest
Panem” w środowisku, w którym żyjesz, jest o wiele trudniej. I jest to
autentyczne.
Radykalizm pójścia za Jezusem jest radykalizmem wzięcia na
siebie krzyża. Bo to nie jest tak, że jak zostaniesz chrześcijaninem, to
wszystko potem pójdzie ładnie, pięknie, cacy, wszyscy się do ciebie zaczną
uśmiechać itp. Jest tak samo, tylko ty inaczej na to wszystko patrzysz.
Widzisz, że dostajesz taką łaskę, abyś krzyż, którego normalnie
nienawidzisz, potrafił przyjąć. I to, co cię w życiu spotyka, potrafisz
przyjąć. Ja jeszcze nie potrafię przyjąć w życiu krzyża Chrystusa. I to
Jezus mi uświadamia, że nie jestem w stanie być jeszcze ofiarą dla Jezusa,
ale staram się przyjmować ten krzyż na tyle, na ile jestem w stanie, i myślę,
że będzie to z czasem coraz lepsze. Bo to jest podstawa — nie ma chrześcijaństwa
bez krzyża. Teraz mówi się: sukces, kariera, a wiesz — w neokatechumenacie
mówią, że największą karierę zrobił Jezus, idąc na krzyż.
— Czy możesz powiedzieć, że nawrócenie w radykalny sposób odmieniło twoje życie?
— Na pewno. Nagle po nawróceniu przestaliśmy mieć z Elą bardzo wielu starych
przyjaciół. Ale w ich miejsce weszli nowi. Pan Bóg stawiał na naszej drodze
zupełnie nowych ludzi. Ale też to jest dziwne, bo większość naszych
nowych znajomych jest spoza Warszawy. Zmieniło się na przykład to, że nie
chodzimy teraz na balangi, imprezy. Zupełnie nas to nie rusza. Nie możemy
nawet, bo mamy małe dzieci. Zmieniło się nasze patrzenie na ludzi, na świat.
Nasza sytuacja życiowa nie zmieniła się znowu tak bardzo. Robimy generalnie
to samo, tylko inaczej.
— Darku, kim dla ciebie jest papież?
— Kimś na pewno bardzo ważnym. Miałem nawet taki moment, kiedy się bardzo sam sobie dziwiłem,
bo jak widziałem papieża w telewizji, to po prostu płakałem i to było
niesamowite. Po prostu kocham go. Uważam, że jest tak wielką osobą wybraną
przez Boga, który doświadczył wszystkiego, również całego zła, i
dlatego jest mi tak bliski. I tak samo kocham matkę Teresę. To są takie żywe
symbole chrześcijańskie naszych czasów.
— Czy uważasz, że żyjemy teraz w czasach ostatecznych ?
— Tak, jasne. Uważam, że żyjemy w czasach ostatecznych. Sytuacja wygląda teraz
tak jak w czasach pierwszych chrześcijan, gdy cały świat dookoła był pogański
i chrześcijanie stanowili tylko małe enklawy. Obecnie cały świat, media, rządy
są z powrotem pogańskie, a właściwie neopogańskie, a chrześcijaństwo
jest znowu znakiem sprzeciwu. I widać teraz rozwój tych małych ziaren — wspólnot
chrześcijańskich. Myślę, że chrześcijaństwo znowu się rozszerzy mocą
Ducha Świętego, który jest teraz wylany na Kościół.
I trzeba powiedzieć, że takiego natężenia zła, jak jest w XX wieku, nie było nigdy.
Piekło holocaustu, piekło aborcji (40 min. dzieci rocznie zabijanych!), taki
holocaust do kwadratu, nienawiść, zło całego świata — to z jednej
strony coś strasznego, ale z drugiej strony naprawdę widać, jak Bóg działa.
Znamy przykłady takiej niesamowitej miłości w samym sercu zła, np. ojciec
Kolbe, który w takim piekle, jakim był Oświęcim, pokazał, co to znaczy być
chrześcijaninem. Chrześcijaństwo jest płynięciem pod prąd. Pod prąd tego
ścieku, którym płyną śmiecie, płynięciem do źródeł.
— Wziąłeś na siebie obowiązek ewangelizowania śpiewając.
— Tak.... Zdarzyło się kiedyś, że nie powiedziałem o Jezusie, bo to był taki
dziwny koncert, nietypowy, taka balanga dla studentów. Jakoś wtedy nie mogłem
tego powiedzieć. Ale powiedziałem im trochę inaczej. Nie mówiłem im wprost
o Jezusie, ale mówiłem im o karierze itp. Ale czułem potem, że powinienem
im właśnie powiedzieć tak ostro. Bo choć powiedziałem ostro, to jednak bez
słowa „Jezus". I już więcej tego nie robię. Zrozumiałem bowiem, że
nie ma takich ludzi, do których nie można mówić o Nim. I robię to teraz
zawsze. I czuję, że to jest najważniejsze. Nie sam koncert, nie sama muzyka,
nie to, że ja tam stoję na tej scenie, ale najważniejszy jest Jezus. Wiem, że
gdy powiem słowo „Jezus", to wtedy koncert jest ważny.
— Jedną z najważniejszych cnót chrześcijanina jest
pokora. Jak sobie z nią radzisz na koncertach?
— Poprzez drogę neokatechumenalną Jezus pokazał mi,
jak bardzo jestem próżny, jak wielkim jestem egoistą. Nie mogę wywyższać
się nad innych. To jest wszystko z łaski Bożej. To, co robię, po prostu mnie
przerasta. A ponieważ Pan dał mi taką łaskę, że mogę to robić, więc
pokazuje mi, jaki jestem naprawdę, że jestem podły, ale mimo tego On mnie
kocha takiego, jakim jestem i daje mi szansę, nawet gdy upadam. Daje mi szansę,
żebym wstał, żebym wiedział, że to nie moja zasługa, że wstałem, że to
dzięki Jego miłości mogę iść dalej. On tak każdego kocha.
Tak samo, gdy Jezus umył nogi Apostołom. Gdy powiedział, że
przyszedł służyć, że największy z nas musi być sługą. Ja zrozumiałem
to na przykładzie moich dzieci. Przecież ja jestem większy od nich, mam władzę
nad nimi, a muszę im myć nie tylko nogi, ale wszystko, robić im wszystko:
ubierać, karmić, dawać im pić. Zrozumiałem, że Jezus mył nogi Apostołom
dlatego, że wiedział, że są oni tak bezradni jak dzieci, że robił to z miłości
do nich, bo wiedział, że oni sami nie są w stanie tego zrobić. I czasami
ja też robię coś dla moich dzieci dlatego, że one nie są w stanie zrobić
tego same. Jest to taka najwyższa forma miłości — bycie sługą. I ja
dopiero teraz to zaczynam rozumieć.
— Przez cały wywiad przewijało się słowo „rodzina”. Mówiłeś,
że spotkałeś Elę i było to najwspanialszym doświadczeniem w twoim życiu.
Potem po doświadczeniach z narkotykami pojawiła się malutka Kasia. Teraz
masz już trójkę dzieci. Opowiedz coś o swojej rodzinie.
— Rodzina jest dla mnie najważniejsza. I to nie tylko ta najbliższa — żona i
dzieci, ale i rodzice. Ja codziennie się modlę za całą moją rodzinę — za
moją mamę, za moich teściów, babcie i tak dalej. Najważniejsza jest jednak
rodzina najbliższa: Ela i dzieci. To nie jest to, że ja daję coś tej
rodzinie, ja cały czas biorę. To, że zarabiam na żonę, że się o nią
troszczę, to jeszcze nic. Miłość dzieci do mnie jest czymś wspaniałym,
tego nie da się kupić. Ta miłość przytrzymała mnie przy życiu. Ja mam
ludzi, dla których mogę zrobić wszystko. To jest wspaniała rzecz...
— Śpiewasz w Tymoteuszu. Opowiedz coś o tym projekcie...
— Z Tymoteuszem było tak, że ja zawsze marzyłem, żeby mieć
taki zespół. Zawsze zazdrościłem Davidowi, gdy widziałem, że się przed
koncertami modli. A ja czegoś takiego nie miałem. Miałem taki żal:
„Dlaczego ja takiego czegoś mam nie mieć?” Ale o. Augustyn powiedział
mi, że widocznie taka Jest moja droga, że jest to próba. Bóg mi chce
powiedzieć, że to, co ja robię, nie jest na moją chwałę. Gdyby tak się
stało, że to, co robię, jest dla mnie przyjemnością i byłoby to bardzo łatwe
i proste, gdybym tylko zaspakajał swoje „ego”, to by znaczyło, że to nie
jest od Boga. A jeśli cały czas mam trudności, cały czas nie mam spełnienia
tego wszystkiego, cały czas jestem niezadowolony, to znaczy, że to jest
dobre. Zrozumiałem, że to tak musi po prostu być.
Z Tymoteuszem było tak, że wszyscy chcieliśmy zrobić
zespół, który będzie stricte ewangelizacyjny, bo ze swoimi zespołami
macierzystymi nie możemy ewangelizować tak do końca, możemy tylko rzucać
ziarna. Nie możemy każdego koncertu robić tak, żeby przyjmować Jezusa.
Tymoteusz to zespół, z którym możemy zrobić na maksa ewangelizację, bez żadnej
firmy, która by nas ograniczała w jakiś sposób. I mam nadzieję, że tak będzie,
bo udało nam się nagrać płytę, w jakiś cudowny sposób udało się zebrać
wszystkich muzyków razem. To był cud, że znalazło się studio, że znalazła
się mała chrześcijańska firma, która chciała nam tę płytę wydać, że
się nie pokłóciliśmy w czasie nagrań, chociaż znani jesteśmy z tego, że
w studiu nie jesteśmy aniołkami (śmiech). I jakoś to wszystko przeszło
bez bólu. Nie było chyba żadnej tak śmiesznej sesji jak ta. Tak, że jest to
cudowne. Zobaczymy, jak będzie dalej (śmiech).
— W środowisku muzyków znany jesteś jako osoba zafascynowana Maryją. „Maleo
— najbardziej maryjny muzyk rockowy”?
— Na początku byłem z przekonań protestantem. W ogóle nie rozumiałem, jaka
jest rola Maryi, nie rozumiałem związanego z Nią kultu. Byłem kiedyś na
rekolekcjach i na zakończenie była Msza święta w Bazylice Jasnogórskiej
przed obrazem. I wtedy, gdy zobaczyłem, że ludzie śpiewają pieśni maryjne,
nagle diabeł podsunął mi swoje myśli. To jest jego taka stara, znana
taktyka. Pomyślałem wtedy: „Zaraz, zaraz, gdzie ja jestem? Gdzie tu jest
Jezus? Wielki obraz maryjny, ludzie śpiewają pieśni maryjne — bałwochwalstwo
jakieś, Boże, zwiedziony jestem!!!” Przeraziłem się: „Co się we mnie
dzieje?” Dzięki Bogu przyszła do mnie zaraz potem myśl, że to jest pokusa
szatańska. Gdyby nie te rekolekcje, to prawdopodobnie bym tego nie zrozumiał.
Nie miałbym tego rozeznania. Bo to jest właśnie rozeznawanie duchów. I
wtedy podziękowałem Bogu za Maryję i za to wszystko, co się stało. Zobaczyłem
też, że diabeł tak bardzo nienawidzi Maryi, że aż kusił mnie, żebym się
od Niej odsunął.
Matka Boża jest dla mnie teraz najważniejszą drogą do Jezusa. Gdyby nie Ona,
to ja bym na pewno nie wytrwał. Wiem, że Niepokalane Serce Maryi z Najświętszym
Sercem Jezusa stanowią jedność. Jezus tak kocha Maryję, a Maryja Jezusa, że
to są nierozłączne serca. Miłość ich jest dla nas niewyobrażalna. Wiem, że
Maryja nam wyjednuje wszelkie łaski. Pan Bóg dał Jej wszelkie łaski, wszelkie
błogosławieństwa, całą moc, aby Ona mogła walczyć z diabłem. Ona nas kocha,
Ona właśnie wyjednała moje nawrócenie. I ja Ją teraz też coraz bardziej kocham,
zawierzyłem Jej całe życie. Oddałem Jej wszystko, całą moją pracę i wiem, że
Ona jest dla mnie drogą do Jezusa. Dzięki Niej ja jeszcze bardziej kocham Jezusa,
staję się dla Niego coraz bardziej radykalny. Ona jest tak kochającą Matką, że we
wszystkich utrapieniach, we wszystkich złych chwilach daje nam pocieszenie,
daje nam moc.
— Czy chciałbyś powiedzieć coś szczególnego młodym ludziom ?
— Nigdy nie wiem, co w takich momentach powiedzieć, trudno cokolwiek streścić
w jednym zdaniu. Mogę tylko rzec, że jeśli przychodzi taki moment, w którym
słyszycie, że Jezus was kocha, to nie bójcie się oddać Mu życia. Pamiętajcie,
że to może być ostatni moment, kiedy to możecie zrobić, bo to jest wielka
łaska. Nie wiadomo, ile życia każdy ma przed sobą. Może to być moment, w
którym się zmieni całe życie. Jeżeli natomiast odrzucimy Go, wtedy możemy
już nigdy nie mieć drugiej takiej szansy. Jezus nigdy nie przychodzi na siłę.
On nam daje wolną wolę. On nigdy nie wchodzi do czyjegoś życia „na
chama". Jeśli odrzucimy Jego miłość, może to być najgorszą rzeczą w
naszym życiu.
— Kim dla Ciebie jest Jezus Chrystus ?
— Uważam Jezusa za swojego Zbawiciela, przewodnika, za kogoś,
kto wyrwał mnie z ciemności. Chciałbym dla Niego żyć i chciałbym mieć większą
wiarę, aby jeszcze więcej dla Niego zrobić. Amen.
Rozmawiał Grzegorz „Dziki”.